- Na ciele miałem setki siniaków, ale byłem odporny na ból, musiałem być, bo inaczej nie wybrałbym takiej profesji - mówi znakomity bramkarz w szczerym wywiadzie.

W Polsce w lidze przez całą karierę grał Pan w Polonii Bytom. W 1981 roku awansował z zespołem do I ligi (wówczas była to najwyższa klasa rozgrywkowa) a później zdobył z drużyną trzy tytuły mistrzowskie (1984, 1986, 1988). Co najmilej wspomina pan z tamtego okresu?

- Wcześniej grałem jeszcze w Polonii w trzeciej klasie rozgrywkowej. Przeszedłem w swojej karierze drogę z trzeciej ligi do igrzysk olimpijskich ... Zawsze najmilej wspomina się pierwsze mistrzostwo. W finale graliśmy z drużyną Zagłębia Sosnowiec, którą nazywaliśmy kosmosem ... Bo była to plejada gwiazd na czele z Wiesławem Jobczykiem i Andrzejem Zabawą. W decydującym finałowym meczu pokonaliśmy ich aż 7:0, a po końcowej syrenie kibice wbiegli na taflę. W naszej ukochanej „Stodole” było bardzo głośno i bardzo radośnie.

Po świetnych pańskich meczach kibice w „Stodole” skandowali „Franek Kukla”. Słyszałem, że pamięta też o panu młodsze pokolenie.

- W jednej z piosenek wspominają o mnie. W utworze „Małe pole” zespołu DYM KNF słychać rapowanie: „To pewna pozycja, tak Kukla chyta”. To bardzo miłe, że powstała taki piosenka, a kiedy w latach 80 fani skandowali moje nazwisko, czułem się naprawdę wyśmienicie.

Pozycja bramkarza w hokeju zawsze była niewdzięczna. Wydaje mi się jednak, że w przeszłych latach zawodnicy broniący dostępu do bramki jeszcze bardziej cierpieli.

- W drugiej połowie lat 60 graliśmy w maskach bramkarskich, które słabo zabezpieczały. Nos zasłaniał mi jedynie drucik i podczas jednego z treningów dostałem krążkiem, drut wgniótł się i mocno uszkodził mi przegrodę nosową. Kolejna kwestia to waga sprzętu. Jak raz wracaliśmy z turnieju, na lotnisku włożyłem na wagę mój przemoczony i spocony strój bramkarski, ważył prawie 30 kilogramów! Czasami graliśmy na otwartych lodowiskach, kiedy padał deszcz, ciężko było poruszać się w takim rynsztunku. Miałem nogi jak kloce. Współcześnie spodnie, rękawice, czy parkany, które są zrobione z innych materiałów, są o wiele lżejsze. Na ciele miałem setki siniaków, ale byłem odporny na ból, musiałem być, bo inaczej nie wybrałbym takiej profesji.

W sezonie 1984/85 Polonia była piątym klubem w Europie. Do finału Pucharu Europy dostaliście się dzięki emocjonującej batalii w półfinale z Dynamem Berlin. Jak pan wspomina pucharową przygodę?

- W pierwszym meczu z Dynamem w Bytomiu było 3:1, a rewanż trwał prawie trzy godziny. Rywale wygrali w regulaminowym czasie gry 6:4. W karnych my byliśmy lepsi, a ja obroniłem wtedy cztery rzuty karne. W finałach rywalizowaliśmy między innymi z CSKA Moskwa, grali tam Wiaczesław Fietisow, Aleksiej Kasatonow, Igor Łarionow, Wiaczesław Bykow, czyli hokeiści, którzy kilkakrotnie zdobywali mistrzostwo olimpijskie, świata... Kasatonow miał uderzenie jak z armaty. Z CSKA przegraliśmy 0:11, ale nie mieliśmy powodów do wstydu, bo to była najlepsza drużyna na świecie.

Rozegrał pan sporo świetnych spotkań w kadrze narodowej. W 1985 roku wywalczyliście awans do grupy A. W szwajcarskim Fryburgu obronił pan aż 96 procent strzałów! Jak pan wspomina ten turniej?

- W meczu z Holandią dostałem w krtań i musiałem trochę odpocząć, w następnym starciu naszym rywalem byli Węgrzy, rozpocząłem mecz jako rezerwowy, przegrywaliśmy, trener wpuścił mnie na lodowisko, wygraliśmy 5:3 i to był jeden z kluczowych momentów turnieju. Wybrano mnie wtedy najlepszym bramkarzem mistrzostw, w nagrodę dostałem szwajcarski zegarek. Wciąż mam go w domu, leży w szufladzie. 

Rok później zagrał pan w mistrzostwach świata grupy A w słynnym meczu z Czechosłowacją, sensacyjnie wygranym przez Biało-Czerwonych 2:1. Kadrowicze wspominali, że byli po tej konfrontacji okrutnie zmęczeni.

- Zgadza się, ja czułem się po tym spotkaniu jak koń po Wielkiej Pardubickiej. Schodziłem do szatni wycieńczony, głowę miałem między kolanami... Rywale co chwile ostrzeliwali bramkę, my rzadko wychodziliśmy z tercji, ale Jurek Christ dwukrotnie trafił do siatki. Pokonaliśmy mistrzów świata! Później jednak nie zdołaliśmy utrzymać się w elicie. Starcie z mistrzami skończyliśmy bardzo późno, a na drugi dzień mieliśmy mecz z USA. Nie powinienem grać przeciwko Amerykanom, przegraliśmy 2:7, ale ja jeszcze odczuwałem skutki tej morderczej batalii z Czechosłowacją.

Wystąpił pan również w igrzyskach olimpijskich w Calgary w 1988 roku, ale był pan tam rezerwowym. Dlaczego?

- Lecąc do Kanady byłem w świetnej formie, ale podczas sparingu z drużyną Lacombe doznałem poważnej kontuzji. Jeden z hokeistów uderzył mnie w parkan, miałem odsłoniętą nogę i dostałem prosto w kolano. Miałem dziurę w kolanie, musiałem odpoczywać i wystąpiłem jedynie w przegranym przez nas meczu z Austrią.

Zakończył pan karierę po powrocie z Jugosławii. Poza Polonią grał pan jeszcze tylko w Crvenie Zvezdzie Belgrad. Ale ma pan stamtąd niezbyt miłe wspomnienia.

- Jak przegraliśmy mecz, miejscowi największe pretensje mieli do obcokrajowców, a poza mną było jeszcze tylko dwóch Kanadyjczyków. To był zresztą amatorski klub, regularne treningi miało czterech, pięciu zawodników, a reszta pojawiała się czasami. Nasi rywale mieli porządne zespoły i w każdym ze spotkań musiałem mocno się namęczyć, bo nasza obrona była strasznie dziurawa. Popełniłem błąd, decydując się na podpisanie umowy z Crveną. Drużyna była słaba, a warunki finansowe bardzo przeciętne.

Po zakończeniu kariery został pan trenerem. W 1991 roku, gdy Polonia sięgnęła po szósty tytuł mistrzowski, był pan asystentem szkoleniowca, później został pan między innymi trenerem bramkarzy a od 2014 roku miał pan zajęcia z młodymi zawodnikami.

- Jeszcze kilka lat temu razem z Mariuszem Kiecą prowadziłem drużynę Polonii w Centralnej Lidze Juniorów, ale dopadła mnie bardzo poważna choroba, którą później zdiagnozowano jako zespół Guillaina-Barrégo. To choroba nerwowo-mięśniowa. Walczyłem o życie! Pomogli mi ludzie dobrej woli, w tym przede wszystkim Mariusz Wołosz, obecny prezydent Bytomia, który pracował wtedy jako dyrektor szpitala. Leżałem na oddziale intensywnej terapii, przekazano mi, że mam małe szanse na przeżycie! Ale ja powiedziałem: „Panie doktorze, przyjdę do pana gabinetu na własnych nogach i zapukam do drzwi”. Po miesiącu stanąłem na nogi i tak zrobiłem! Czasami miałem obawy, czy wyjdę z tego cało, ale mam silną wolę i organizm, który potrafi walczyć.

Jak się pan obecnie czuje?

- Byłbym w pełni zdrowia, gdyby nie ... hokejowa kontuzja. Mam problemy z łąkotkami, bolą mnie kolana i czeka mnie operacja. Czekam też na zakończenie budowy nowego lodowiska w Bytomiu. To dla mnie bardzo ważne, że klub ma przyszłość. Często przejeżdżam obok hali, bo jadę w odwiedziny do mamy, i serce się raduje jak ten obiekt rośnie. Gdybym był zdrowy z przyjemnością pomógłbym Mariuszowi Puzio, który szkoli naszą młodzież.